czwartek, 26 lutego 2015

Niebieska frotka

Ludzie są niekiedy zadziwiający… I przy okazji zabawni.
Jadę tramwajem...tłok jakby wyprzedaż na Zakopiance robili! Kroka się nie da postawić ani w jedną, ani w drugą stronę. Kilkoro szczęśliwców siedzi na fotelach udając, że nie widzi starszych ludzi przyczajonych dookoła. Stoję tyłem do jazdy i obserwuję ludzi. W pewnym momencie jedna z młodych dziewczyn, najpewniej licealistka, upuszcza frotkę. Wielką, rozciągniętą, błękitną frotkę do włosów. Chowała ją do torby przewieszonej przez ramię, ale coś jej nie wyszło. Gumka wylądowała na podłodze, cudem unikając zdeptania przez właścicielkę. Miałam jej powiedzieć, ale coś złośliwego w mojej podstępnej naturze kazało obserwować co będzie dalej. Przez najbliższe dwa przystanki nic się nie działo. Pomyślałam, ze przed tym jak wysiądzie, to jej powiem o frotce, albo sama ją przydepcze i wtedy się zorientuje. W pewnym momencie na gumkę zaczęła spoglądać Starsza Pani siedząca zaraz przy tej liceALIstce, którą nazwijmy roboczo Alą. SP zerkała tak kolejne dwa przystanki, rozglądając się, czy przypadkiem ktoś się na nią nie gapi. Mnie nie zauważyła. Gdy zrobiło się przy niej jeszcze ciaśniej niż wcześniej (w ósemce jest to możliwe!), przydeptała frotkę. Odczekała kolejne przystanki, przyciskając zmaltretowaną gumkę butem do podłoża, żeby potem przesunąć stopę, a razem z nią ukrytą pod spodem gumkę. Znowu rozglądała się uważnie przez dłuższy czas, by potem schylić się i szybko podnieść gumkę chowając ją do kieszeni kurtki. Dopiero wtedy nasze spojrzenia się spotkały. Uśmiechnęłam się nieznacznie, dając jej do zrozumienia, że wiem co robiła przez ostatnie kilkanaście minut. Wysiadła na bożym miłosierdziu spłoszona, Ala nieco później.
Bawi mnie to. Obserwowanie ludzi i wyławianie takich smaczków jest moim hobby.

środa, 4 lutego 2015

Nie lubię dzieci

Nie lubię dzieci, przy czym wyrażenie "nie lubię" to eufemizm...
Ostatnie sześć lat życia zmarnowałam w przedszkolach, próbując zadowolić szefów, nauczycieli, rodziców i dzieci. Nigdy więcej.
Jadę ostatnio autobusem w Katowicach. Do przejechania siedem dłużących się przystanków w towarzystwie rozwrzeszczanego, rozbestwionego bachora. Matka nie zwracała uwagi na jego negatywne zachowanie (kopanie wyposażenia autobusu, krzyki, rzucanie się na podłogę, tupanie), wręcz przeciwnie, spełniała wszystkie jego zachcianki, kibicują mu w tym co robił... Zmieniała co chwilę miejsce siedzenia tak, jak on sobie tego życzył, słuchała jego rozkazów (daj, zrób, chcę).
Wróciłam do Krakowa, wracałam do domu tramwajem. Weszła starsza kobieta z małym synem. Powtarzała mu jak mantrę słowa "bądź grzeczny", najgłupsze zaklęcie, jakie kiedykolwiek wymyślono, zaklęcie którego nie rozumieją ani dzieci, ani dorośli. A chłopiec wchodził z nią w wyjątkowo chamską polemikę, inteligentną ale wredną i nie na miejscu. Zastanawiałam się czy mąż też się tak do niej zwraca w domu, upodlając ją w każdym zdaniu... Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że ona nie zwracała uwagi na jego odzywki, wręcz przeciwnie, od czasu do czasu odpowiadał mu podobnym językiem.
Dzisiejszego dnia Pan Kot słuchał nagrania małej dziewczynki pytanej o to, co znaczy być grzecznym. Oprócz mnogości wdrukowanych w to dziecko idiotycznych stereotypów dotyczących wyglądu ludzi (piękni są dobrzy, brzydcy są źli), stereotypów dotyczących płci i zachowań romantyczno-seksualnych (płaci się dziewczynie za obiad bo jest piękna) oraz jedzenia (trzeba jeść kotlet) dziewczynka nie wymieniła nic, co rzeczywiście można by uznać za bycie dobrym człowiekiem. Bo przecież o to powinno chodzić w uczeniu dzieci zachowań, m.in. tych prospołecznych. Ale ona została nauczona tylko tego, że bycie "grzecznym uniemożliwia normalne życie".
Nie lubię dzieci, bo są obrazem wszystkich wad dorosłych. To one mi pokazują jak jesteście chamscy, niedojrzali i głupi. Wkurza mnie to, bo ja ogólnie lubię ludzi. Ale tych bez dzieci.
I dementuję, wszystkie MOJE dzieci, które ja wychowałam, które mnie przytulały, kochały, rysowały dla mnie, zasypiały mi na rękach i płakały po kilka godzin dziennie, te dzieci kocham. Ale tylko te. Nawet jeśli pokazywały mi jak jesteście żałośnie mali i jak na nie nie zasługujecie. Ale tylko te.

wtorek, 27 stycznia 2015

Wege pączki


Witajcie ponownie!
Jako, że poszło mi to naprawdę sprawnie i już mogę się delektować całą górą pączków, skoro mam jeszcze godzinę do wyjścia z domu, od razu podzielę się przepisem.
Składniki:
  • kilogram mąki,
  • dwie szklanki mleka sojowego lub innego roślinnego,
  • 2/3 szklanki oleju, najlepiej rzepakowego,
  • 100 g drożdży,
  • łyżka cukru brązowego lub ksylitolu w przypadku słodzonego mleka, w przeciwnym razie ok 1/2 szklanki cukru,
  • kieliszek wódki, ja akurat miałam whisky,
  • coś do wypełnienia pączków, ja użyłam marmolady truskawkowej ze sklepu.
Przygotowanie:
  • drożdże rozkruszyć do miski, zasypać cukrem, ugnieść widelcem, odstawić w ciepłe miejsce,
  • lekko podgrzać olej i mleko,
  • do drożdży wsypać mąkę, zalać mlekiem, olejem i alkoholem,
  • zagnieść ciasto i odstawić na ok. pół godziny do wyrośnięcia,
  • rozwałkować na stolnicy i wykrawać krążki (zazwyczaj wykrawam ...wazonem, bo ma 10 cm średnicy, tym razem moje krążki miały ok 6 i 8 cm średnicy),
  • na każdy krążek kłaść łyżeczkę marmolady, zalepiać i formować kulki,
  • smażyć w rozgrzanym oleju, ok 4 minut dla mniejszych i 5-6 dla większych pączków.
 Wyszło mi 19 większych i 36  mniejszych pączków. Całość, włącznie ze spacerem po mąkę i mleko, trwała dwie godziny. Tłusty czwartek dopiero 12 lutego, ale już teraz trzeba zacząć trenować. Przed tym wielkim dniem muszę jeszcze zrobić wegańskie pączki bezglutenowe i to dopiero będzie wyzwanie!

SMACZNEGO! <3

Co weganie jedzą na obiad kiedy nie ma trawy?

Witajta po długiej nieobecności! Wzorem wszystkich blogerów powinnam teraz kajać się i przepraszać. A jużci lecę! (Jakby kto nie złapał, to była ironia).
Jakiś czas temu Internet obiegły fotki, gdzie weganie, ci zaangażowani w różne stowarzyszenia i ci, jak ja, nieco bardziej leniwi, robili sobie zdjęcia z wieloma mądrymi hasłami, wypisanymi na kartonach. Jednym z nich było "żrę trawę". W odpowiedzi na Wasz niepokój wyjaśniam, że weganie zimą nie zapadają w sen zimowy i mają się tak samo dobrze jak reszta mięsożernego środowiska. Ale nie ma trawy, powiecie, w ostatnich dniach jej nędzne resztki przysypała biała kołderka! Powstaje więc pytanie, co wegan je na obiad?! Spieszę wyjaśnić.
Moje menu na zeszły tydzień wyglądało następująco:
Poniedziałek Zupa krem z batatów i fasolka po meksykańsku
Wtorek Faszerowane papryki i zupa selerowa
Środa Naleśniki
Czwartek Ryż po hiszpańsku i sabdżi z brokułów i ziemniaków
W weekend nie było mnie w domu, więc to inni gotowali dla mnie (zupa z kapusty białej z fasolą, pierogi z soczewicą i kapustą kiszoną, ziemniaki z duszoną , białą kapustą i kotletami sojowymi). Wczoraj zrobiłam ziemniaki z sofftritto, brokułem i pieczarkami a dzisiaj, jako, że znowu wyjeżdżam, robię tylko pączki dla znajomych.
Jak więc widzicie, weganie jedzą i to nawet całkiem dobrze. Przepisy puszczę w innym terminie, bo o 15 mam busa do Katowic. Jestem bardzo ciekawa, co kumple zrobią mi na obiad.
Do zobaczenia i niech Wam ślinka leci z zazdrości!

czwartek, 15 stycznia 2015

KasioRyś, związki i poligamia

Robiąc sobie guacamole (taka pasta z awokado i czosnku), czytając książkę o blogowaniu i wpisy na fejsie, gadając do siebie, bo Pan Kot zajęty, (i jeszcze parę innych, na wpół świadomych czynności, jak wstawienie wody na herbatę – wykonywanie naraz wielu, często bezsensownych czynności, to moja supermoc!) doszłam do jakże trafnego wniosku. Ludzie są dziwni. A ja żem wśród nich nadobną księżniczką dziwactwa, dziwak nad dziwakami. Dlaczego? Już wyjaśniam.
Znam kogoś, kto żyje w związku zwanym „KasioRyś”. Nazwa oparta jest na imionach głównych zainteresowanych tym związkiem, czyli Kasi i Rysia (imiona zmienione, żeby się cholery nie piekliły). Tak więc ci moi bohaterowie są ze sobą od roku. Już po paru tygodniach znajomości mogliśmy ujrzeć (i lajkować ofc!) zmiany statusu na FB, zmianę zdjęć (oboje mają to samo zdjęcie główne) oraz zaproszenie do społeczności nazwanej właśnie KasioRyś... Bo już nie ma Kasi i nie ma już Rysia! Teraz jest KasioRyś i drżyjcie narody! Tak więc nie da się z nimi wyjść na piwo (osobno), nie da się z nimi pogadać, bo Ona odpowiada za niego (on za nią rzadziej bo to małomówny typ). KasioRyś zamieszkał w jednym mieszkaniu, zajął się tym samym, ma tych samych znajomych i te same rzeczy lubi. Jestem ciekawa czy wydala w tym samym czasie, jako jeden organizm... Ale chyba z tym to akurat ma problem, bo ostatni status na FB ogłasza nam wszem i wobec, że KasioRyś zyskał 10 kg! Kolektywnie! Ja nie wiem jak Wy, ale nie spędzam dnia na wpisywaniu na tablicę ile mi przybyło, ubyło, zbyło, pobyło, nabyło, pozbyło, czy co tam innego. Ostatnio prowadzę stronę o mieście Kraka, więc nawet mi się tam wchodzić nie chce, bo wisi nade mną konieczność puszczania „udostępnień” niczym przysłowiowy miecz Damoklesa czy innego starego Greka (cicho tam, wiem, że średnio to przysłowie tu pasuje, ale ładnie brzmi). A KasioRyś nie szczędzi sił, żeby poinformować nas, co gdzie i jak... Patrzę na nich i zastanawiam się, czy siedem lat temu, zaraz na początku przygody z Panem Kotem, też tak miałam. Mam nadzieję, że nie, aczkolwiek boję się, że te nadzieje są wyjątkowo płonne... Staram się ich akceptować, mając na uwadze świeżość tego związku jak i to, że pomimo swojego wieku nie mieli wcześniej stad partnerów. I wszystko razem odkrywają. Urocze to i głupiutkie... ale prawdziwe.
Z drugiej strony czytałam dziś mangę spod znaku yaoi o słodkim tytule „Chocolate Strawberry Vanilla”. Dla niewtajemniczonych wyjaśniam, że yaoi to historie o miłości pomiędzy facetami. Konkretnie ta opowiada o uroczym Hiroi, który wszystkim dzieli się ze swoim najlepszym przyjacielem, Take. Wszystkim. Włącznie z ludźmi... Zazwyczaj jednak taki układ nie podoba się jego partnerkom, szuka więc kogoś, kto by to zaakceptował. I tak pojawia się Mine, trzeci chłopak. Mamy więc trójkąt, burzę emocji, wypracowywanie układu, który zadowoli wszystkich, wprost jestem zachwycona tą mangą! Jakoś natchnęło mnie, żeby przeczytać komentarze zamieszczone pod rozdziałami, chociaż zazwyczaj tego nie robię. Ale że mam się uczyć, to wszystkim się zajmę, nawet posprzątam, byleby nie mieć nic wspólnego z rachunkowością.
Wśród komentarzy między innymi:
„Pierwszy raz mam styczność z takim yaoi i w sumie do końca nie wiem, co mam o nim myśleć. Chociaż jedno jest pewne każdy z tych bohaterów miał coś nie tak z głową i w pewnym sensie tworzyło to spójną całość. Mimo wszystko manga moim zdaniem do genialnych nie należy.” eeee...? że co?
„Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek tak negatywne uczucia towarzyszyły mi przy czytaniu yaoi. Hiroi (Hiroigiego?) nie mogłam ścierpieć. Take nie lepszy. A Mine? Nie wiedziałam, czy mu współczuć, czy załamywać ręce nad jego głupotą.”
eeee...? ale czemu?
„Autor (-ka?) podchodzi do tematu tak poważnie i przedstawia wszystko tak realistycznie, że nijak nie umiem się zdystansować do tych zboczonych akcji i czerpać z nich rozrywki, a przecież nie takie perwersje już w yaoicach widziałam.”
eeee...? zboczonych?
Gwoli wyjaśnienia, w yaoi pokazują sceny seksu. Zawsze. Różni się to tylko ilością, stopniem natężenia i zgodą na seks bohatera (lub jej brakiem...). W tej mandze nijak nie odbiega to od normy, sceny nie są zbyt ostre, środowisko fanek/ów przyzwyczajone, więc o co chodzi? O trójkąt? O to, że związek trzech osób nie rozpadł się „szczęśliwie” na końcu, żeby zadowolić pruderię Polaków? Pogłaskać ich świętobliwe ego? Pokazać heteryckim czytelnikom, że dla gejów, jak i dla nich samych, jest tylko jedna i ta sama monogamiczna droga? Ręce mi opadają zawsze, kiedy w środowisku oczekującym tolerancji (każde hobby, o ile nie krzywdzi drugiego, jakoś trzeba u ludzi tolerować), pozornie zaangażowanym chociażby branżowo, pojawiają się takie kwiatki. Wiem że się czepiam. Co jest złego w poligamii? Jeżeli nikt nikogo nie zmusza do życia w wieloosobowym związku, jeżeli ludziom to odpowiada, to o co chodzi?
I nagle zdałam sobie sprawę z jednej rzeczy. Wracamy więc do początku. Jestem dziwna. Bo bardziej akceptuję obcą mi poligamię, niż świergotanie i obrzydliwe, gardłowe lizanie migdałków w wykonaniu KasioRysia. Nie wiem, czy łatwiej mi zaakceptować to, co daleko, czy zwyczajnie zmęczyli mnie swoją obecnością i ciągłym podkreślaniem tego, że są RAZEM. Publicznego okazywania „czułości” nie lubię w wykonaniu żadnej pary, heteryckiej czy nie, tak więc nie jestem jakąś nawiedzoną laską, którą kręcą branżowi kolesie. Jednak od dziś muszę powstrzymać język przed mieleniem na temat kasiowo-rysiowy, bo skoro akceptuję poligamię, bez różnicy czy tęczową czy nie, to równie dobrze mogę akceptować randkowanie dwójki trzydziestolatków. Amen!
Jak myślicie, czy wpieprzanie kanapki z quacamole o 2 w nocy to rozsądny pomysł? Pewnie nie, ale jaki przyjemny! Tyle, że w uda mi pójdzie albo, o zgrozo, w łydki! I niestety, nie kolektywnie! Pan Kot wciąż będzie piękny jak zawsze, a ja gruba... Ale pieprzyć to, carpe diem! Kolektywnie!